Od przybytku czasem jednak boli…

Ósma Mleczna historia to opowieść Moniki, dzielnej mamy, która zetknęła się z problemami wynikającymi, o ironio, z nadmiaru mleka:

Za cztery dni moja córeczka skończy 13 miesięcy, tak więc nasza mleczna przygoda trwa już 393 dni. Przed narodzinami Misi nie zastanawiałam się zbyt intensywnie nad kwestią karmienia, oczywiste było dla mnie, że będę karmić piersią. A ze szkoły rodzenia wyniosłam przekonanie, że będzie to banalnie proste – sama natura, no przecież. Cóż trudnego może być w przystawieniu dziecka do piersi? Obawy miałam jedynie co do tego, czy mleko pojawi się na czas – ze względu na Misiowe ułożenie pośladkowe musiałam, niestety, pogodzić się z cesarką. Misia jednak postanowiła mi oszczędzić kilku dni zmartwień i zaczęła się rodzić dwa dni przed wyznaczonym terminem cięcia, dzięki czemu miałam poczucie, że wszystko idzie swoim (najlepszym w tym przypadku) torem.

I mleko rzeczywiście było na czas (ku mojemu wielkiemu zdziwieniu, bo jakoś tak do końca nie mogłam uwierzyć, że będzie już na mojego dzieciaczka czekać). Co więcej, bardzo szybko okazało się, że mleko dosłownie mnie zalewa.  Misia w pierwszych dniach życia była żółtaczkową śpiącą królewną, a mleka przybywało i przybywało, ponieważ nawał pokarmowy również przyszedł na czas. Rozmiar moich piersi przerażał nie tylko mnie. Pierwsze dni karmienia nie były łatwe – Misia, kiedy przestała już ciągle spać, nie za bardzo umiała łapać pierś, brodawki były bardzo poranione, a jedna uszkodzona laktatorem ręcznym (po tym jak w szpitalu nie zgodziłam się na dokarmianie dziecka mieszkanką, kazano mi odciągnąć ręcznym laktatorem własne mleko, co skończyło się dość krwawo), ból pooperacyjny chwilami nie do zniesienia, silikonowe nakładki na poranione brodawki, które raczej utrudniały karmienie niż je ułatwiały.

Jednak poddanie się nie wchodziło w grę.

Pierwszy raz zobaczyłam potęgę karmienia naturalnego kiedy Misia miała mniej więcej półtora tygodnia – nawał dobiegał końca, a moje dziecko skądś o tym wiedziało i wisiało na cycu przez całą noc, około dziesięć godzin, żeby mnie od tego mlecznego nadmiaru uwolnić. Wtedy pojęłam, że moja córka, mleczko i ja to wspaniały układ połączony. I w tym cudownie harmonijnym układzie funkcjonowałyśmy przez prawie dwa i pół miesiąca, do pierwszego zapalenia piersi, które przydarzyło się nam najprawdopodobniej w wyniku wędrówki po Gorcach, długo wyczekiwanej, pierwszej górskiej wyprawy z Misią. Cały dzień z chustą na piersiach i plecakiem na plecach oraz wysiłek, który jednak po miesiącach ciążowego ograniczenia ruchowego był dość znaczny, doprowadził do zapalenia, które na swoje nieszczęście wzięłam za objawy naturalnego przeforsowania organizmu. O zapaleniu dowiedziałam się dopiero na etapie ropnia. Przeszłam dwie aspiracje przez biopsję, ale mleko wciąż na nowo wypełniało jamę ropnia.

Wszyscy lekarze, u których szukałam pomocy, potrafili mi zaproponować jedynie leki na zahamowanie laktacji. Jedyną osobą, która nie traciła ducha, była pani Maria Kaleta z poradni laktacyjnej z szpitalu Żeromskiego. Przez prawie miesiąc wypijałam dziennie litry szałwi, nosiłam piersi na temblakach żeby naturalnie ograniczyć dopływ mleka, chodziłam obłożona lodowatą kapustą. Nic nie pomagało, jajko w piersi nie zmniejszało się. Skonsultowałam się z kilkunastoma położnymi i lekarzami, a przy okazji nabyłam naprawdę potężną wiedzę na temat laktacji. Zdiagnozowałam sobie sama torbiel mleczną, ale wciąż żyłam w strachu przed odnowieniem się ropnia. Ostatecznie, po długich poszukiwaniach i z polecenia, trafiłam do lekarza, który miał zarówno wiedzę, jak i szacunek dla karmienia piersią. Potwierdził on moją diagnozę i, co najważniejsze, dał zielone światło dalszemu karmieniu, pod warunkiem, że będę bardzo na tę torbiel uważać.

Ograniczanie rozbujanej chorobowo laktacji trwało kolejne dwa miesiące, mleko dosłownie lało się strumieniami, a zastoje były na porządku dziennym. Przeszłam jeszcze dwa zapalenia lewej piersi. Kiedy pod koniec piątego miesiąca karmienia dostałam nawału pokarmowego, znacznie mocniejszego od tego tuż po porodzie, wiążącego się z bólem piersi tak silnym, że przez pięć nocy z rządu nie spałam, prawie się poddałam. Z płaczem poszłam do ginekologa i poprosiłam o receptę na Norprolac – Bromergonem byłam już leczona przed ciążą i wiedziałam, że mój organizm reaguje na niego fatalnie. Ginekolog ochoczo wypisał receptę i kazał mi natychmiast przestać karmić. Powiedział jednak też coś, co chyba bardzo mi pomogło, a mianowicie stwierdził, że to wszystko jest w mojej głowie i chyba powinnam sobie po prostu odpuścić. Po powrocie do domu, całkowicie zrezygnowana, postanowiłam dać sobie jeszcze jeden, dwa dni, w końcu recepta się nie przeterminuje. W każdym razie coś mi się w głowie zwolniło, jakieś wielkie ciśnienie ze mnie zeszło. Tej nocy Misia bardzo chętnie ssała, następnego dnia było już znacznie lepiej, a jeszcze kolejnego było już całkiem nieźle. Do apteki oczywiście nie poszłam, a nawał minął. Coś się w mojej głowie zluzowało i sytuacja, po prawie trzech miesiącach codziennej walki, zaczęła się normować. Zastoje jeszcze się zdarzały, ale już coraz rzadziej. Zapalenia były jeszcze dwa.

W siódmym miesiącu życia Misi odważyłam się przespać z nią całą noc bez karmienia – i nic się nie stało.

Po prostu nic się nie stało. Wtedy przestałam się tak bardzo bać, zwłaszcza, że to był już czas, kiedy zaczęłyśmy rozszerzać dietę, a udało się nam przecież osiągnąć te magiczne sześć miesięcy karmienia wyłącznie naturalnego, mój narzucony przez chorobę plan minimum. Te trzy miesiące walki bolały bardzo, a najbardziej bolała myśl, że być może będę musiała przestać karmić dlatego, że mam za dużo mleka, podczas gdy wszędzie wokół mnie widziałam koleżanki, które cierpiały, bo miały go za mało.

Gdybym miała przejść przez to jeszcze raz, przeszłabym, mimo, że ciągle czuję ten ból i panicznie reaguję na każde zgrubienie w piersi. Niedawno podczas badania USG piersi oglądałam swoją torbiel – z jaja kurzego stała się jajem przepiórczym, ale wciąż tam jest i wciąż jest zagrożeniem. Ale na co dzień o tym nie myślę, bo i po co. Wygrałyśmy już i tak bardzo wiele. Przed nami nowe wyzwania – mój powrót do pracy i żłobek Misi przy pragnieniu utrzymania karmienia tak długo, jak tylko moje dziecko będzie chciało. Bo karmienie piersią to jedna z najbardziej fantastycznych przygód w moim życiu – pomijając oczywiste kwestie zdrowotne, takiej bliskości i intymności nie da się osiągnąć w żaden inny sposób.

Od niemal 13 miesięcy robię to kilka, jeśli nie kilkanaście razy dziennie, a wciąż nie mogę się napatrzeć na moje dziecko w momencie, kiedy ze mnie czerpie siłę do swojego coraz to piękniejszego i ciekawszego życia.

Monika