Przede wszystkim nie szkodzić

Rodzicielstwo zaliczam do sportów ekstremalnych: zawsze w gotowości, nigdy nie wiesz co Cię czeka kolejnego dnia, kontuzjogenne, energochłonne, a efekt końcowy i tak nieprzewidywalny. Nigdy nie wiadomo która ścieżka będzie tą właściwą. Co wybrać i któremu „ekspertowi od dzieci” zaufać?


Debiut rodzicielski, niezależnie od wieku w którym nastąpi, bywa trudny:

  • z jednej strony świadomość, jak mało się wie,
  • z drugiej sztab „ciotek-dobra-rada” i innych życzliwych, którzy wiedzą najlepiej, kiedy dziecku jest zimno, kiedy jest głodne, a kiedy powinno spać,
  • z trzeciej poczucie, że to jednak powinno być proste, bo w końcu pokolenia przed nami, gdy jeszcze nie było pedagogów, pediatrów i innych „pe-specjalistów” dawały sobie radę, to dlaczego nam miałoby się nie udać,
  • z czwartej strony stale pojawiające się przed oczami niczym święcący o północy neon „A co, jeśli coś zepsuję?!”

Na końcu i tak wszystkiemu winni są rodzice, bo albo za mało przytulali, albo za dużo, byli nieobecni, albo obecni tylko ciałem a nie duchem, a może ograniczali wolność i samodzielność, śledząc każdy ruch niczym helikopter. Ci wyluzowani oceniani są jako nieodpowiedzialni, a znów Ci zachowawczy, jako nadmiernie kontrolujący i ograniczający.

Kto wskaże drogę?

Gdy na świat przychodzi pierwsze dziecko, często to co dzieje się z nowo powstałą rodziną nie przystaje do wyobrażeń młodych rodziców. Wyedukowani przez poradniki, szkoły rodzenia, mądrych życzliwych, prasę parentingową, „influencerki” czy celebrytki sprzedające idylliczną wizję rodzicielstwa, wpadają w przerażenie pod hasłem:

Co jest z nami/ze mną nie tak?

Bo dziecko płacze, a przecież miało jeść i spać. Bo nie chce spać w łóżeczku, a przecież każdy powinien mieć swoje łóżko. Bo wózek stoi nie używany (małe wcale nie chce w nim jeździć), a przecież wybraliśmy taki najlepszy, polecany, z najwyższej półki.

Nie trudno wtedy ulec wpływom otocznia i krok za krokiem testować różne rewelacje, mądrości i teorie. Niestety często kończy się to próbą „tresowania” i wdrażania różnego rodzaju „działań naprawczych”, jak gdyby płaczące dziecko było niczym zepsuty samochód…

Eksperyment nie-naukowy

Kiedy nasz syn pojawił się na świecie, przebywaliśmy z daleka od rodziny, nie mieliśmy też wśród znajomych prawie żadnych młodych rodziców. Nie było wtedy również tak powszechnego i wszechobecnego Internetu, który krzyczałby do nas „Aby być dobrym rodzicem powinniście/musicie/nie wolno wam…!”. Tak, nie da się ukryć, mamy teraz całkiem duże dzieci, nie jesteśmy najmłodsi i te czasy to już prawie prehistoria.

Ale nie znaczy to, że nie popełnialiśmy błędów, albo że zawsze wiedzieliśmy jaka droga jest tą właściwą. Ba! Zaryzykuję stwierdzenie, że im dłużej mamy dzieci, tym bardziej nie mamy pewności, dokąd zaprowadzą nas te wybory i rodzicielskie decyzje. Traktujemy nasze rodzicielstwo jako jeden wielki, nieprzewidywalny eksperyment. Pełen dobrych intencji, pokory (mamy nadzieję) i poszukiwań, ale jednak eksperyment.

Kto nie ma za sobą nerwowych poszukiwań właściwej ścieżki, kto nigdy nie miał wątpliwości czy dobrze czyni, kto nie potknął się i w bezradności nie zrobił czegoś, czego potem żałował, niech pierwszy rzuci kamieniem! Nam nie raz zdarzyły się chwile wstydu, poczucia porażki, bezradności, albo beznadziei.

Bo kiedyś to dzieci i ryby głosu nie miały!

Nawiązując do pierwszego akapitu, w dorosłym życiu wielu z nas odwołuje się do rodziców, jako źródła swoich niepowodzeń, wad charakteru czy innych kłopotów. Mam jednak wrażenie, że zapominamy o ważnej kwestii.

Mianowicie, najczęściej Ci, którzy nas wychowali, kierowali się przecież troską, miłością i dobrymi intencjami, wybierając dla nas to, co w ich mniemaniu i na tamte czasy było najlepsze, najwłaściwsze. Przecież nikt z nich nie celował w podcinaniu naszych skrzydeł i świadomym krzywdzeniu naszej psyche. Po prostu, nikt nie wiedział tego, co wiedzieć możemy my! A i my z tą wiedzą nieomylni i idealni nie jesteśmy. Ale przecież nie o idealność tu chodzi.

Po pierwsze nie szkodzić

Wychowanie dziecka to nie tresura, nie wyścig szczurów, nie konkurs piękności.

Dość szybko odkryłam w swoim rodzicielstwie, że moją rolą jest, przede wszystkim: nie zepsuć.

Albo przynajmniej nie zepsuć za bardzo. Dzieci są mądre i kompetentne. Pisze o tym Jasper Juul, Agnieszka Stein i inni. Dzieci wiedzą, czują, obserwują, naśladują, dużo rozumieją, więcej niż nam się wydaje.

I nie, nie chodzi o wychowanie bezstresowe, bo nie da się w z życia wyeliminować stresów. Bo stres jest wszędzie: czasem spotkanie z nieznanymi ludźmi, czasem pies biegający bez smyczy, zepsuta zabawka, zbyt głośny hałas uliczny, za ostre światło, ciemna noc za oknem, książka na zbyt wysokiej półce albo zamknięta szuflada, której rodzice nie chcą otworzyć.

Primum non nocere

To hasło, które kojarzy się z lekarzami i medycyną, ale dobrze by było gdyby trafiło do serc pedagogów, rodziców, wychowawców, opiekunów i trenerów.  Dzieci są dobre same w sobie. Obserwując nas i nasze zachowania, nabierają nawyków, odróżniają dobro od zła, przejmują lęki i wątpliwości. Są z natury wrażliwe i często sprawiedliwe: oddają nam to co, od nas dostały.

Nie ma dzieci, są ludzie

Janusz Korczak

Korczak powiedział te słowa tak dawno temu… Kiedyś niewiele myślało się o samopoczuciu dziecka, o tym jak odbiera nasze działania i co się wtedy z nim dzieje. Dziś zdecydowanie inaczej patrzymy na najmłodszych. Dzieci stały się parterami w codziennym życiu, mają swoje zdanie, prawa, potrzeby i uczucia. Szczęśliwie coraz mniej osób to neguje. Nie zmienia to jednak faktu, że wychowanie dziecka jest prawdziwym wyczynem.

Zasada „nie zepsuj, albo chociaż zepsuj jak najmniej”, dla każdego może znaczyć coś innego.  Dla mnie to obserwowanie, towarzyszenie, wspieranie, słuchanie, bycie, zgoda na odmienność, na własne zdanie, troska o potrzeby, zrozumienie emocji, wzajemność, proponowanie bez nachalności, ale także dbanie o siebie samą, o moje własne potrzeby, emocje i siły. Dbanie o siebie jako prewencja rodzicielska, w trosce o niepsucie swojego dziecka.