Czy naprawdę nie da się mieć Slow Life?

W ostatni weekend w Wysokich Obcasach przeczytałam Felieton Pani Sylwii Chutnik, będący krytyką popularnego (a może wręcz snobistycznego) podejścia do życia nazywanego Slow Life. Prawdę mówiąc wszelkie etykiety wywołują u mnie lekki uśmiech w kącikach ust, bo czy życie jest aż tak proste, by lekką ręką można było przyczepić mu jednoznaczne metki? Choć dla mnie osobiście idea slow jest bardzo bliska, to jednak w dużej mierze rozumiem zamysł i potrzebę przejaskrawienia autorki felietonu. Mimo wszystko, Slow Life to coś innego niż medytowanie i parzenie ziółek.

Instagramowa sielanka

Trudno się dziwić kpiącemu podejściu do Slow Life patrząc na wystylizowane, sielskie obrazki na Instagramie czy lifestylowych blogach. Bo prawdziwe życie przecież tak nie wygląda i nie ma znaczenia, czy mówimy o rodzinie wielodzietnej, młodych na tak zwanym dorobku czy o samodzielnym rodzicu. Nie każdy ma czas na instagramowe śniadanie z niedbale rzuconą (koniecznie lnianą) serwetką w tle. Na szczęście ta sielankowa wizja promowana przez celebrytów, influencerów i rentierów nie jest kwintesencją idei slow.

Skąd się wzięło „slow”?

Pierwsze było Slow Food. Niejaki Carlo Petrini, włoski krytyk kulinarny zirytowany rosnącą popularnością żywności typu fast food, w 1986 roku założył organizację Slow Food. Stała się ona ruchem społecznym w obronie tradycji: kuchni, upraw, hodowli i metod prowadzenia gospodarstw.

W 1999 roku w Norwegii powstała organizacja The World Institute of Slowness, której założyciel Geir Berthelsen od dwudziestu lat buduje głos sprzeciwu wobec wszechobecnej konsumpcji, globalizacji oraz gromadzenia bez względu na koszty.

Z kolej kanadyjski dziennikarz i pisarz Carl Honoré napisał w roku 2004 słynną książkę stanowiącą swoisty manifest ideologii slow pod tytułem „In Praise of Slow” (polski tytuł „Pochwała powolności. Jak zwolnić tempo i cieszyć się życiem”). Wzywa w niej do zrewidowania poglądu jakoby szybciej znaczyło lepiej i zachęca do przeżywania codzienności w tempie właściwym dla poszczególnych czynności, a nie w tempie możliwie najszybszym. Innymi słowy, że w naszym życiu, czy mówimy o żywieniu, pracy czy wychowywaniu dzieci, powinno chodzić głównie o jakość, a nie o ilość.

U podstaw idei Slow Life chodzi więc głównie o to, żeby uważnie dokonywać świadomych wyborów.

W konsekwencji tych wyborów, które często wiążą się z porzuceniem utartych ścieżek, dążymy do tego, aby bardziej być niż mieć.

Ekstremiści są wszędzie

Niekoniecznie rezygnacja z mainstreamu to przeprowadzka w głęboką dzicz w celu samodzielnego hodowania marchewki, wypasania owiec i zbierania deszczówki. Bez elektryczności, Internetu i kawy z automatu. Zdecydowanie nie każdy może sobie na to pozwolić. I wręcz nie powinien. W idei Slow Life nie chodzi przecież o to, żeby wyrzucić wszystko co oferuje nam współczesna cywilizacja na rzecz hipsterskiej lepianki.

W każdej dziedzinie życia znajdą się jednak ekstremiści, którzy chętnie (nieproszeni) skomentują niewystarczające zaangażowanie i wypunktują niedociągnięcia. Bo niby starasz się być slow, ale karmisz dziecko gotowymi daniami? Zdarzyło ci się zjeść na śniadanie jajecznicę zamiast owsianki z zielonym koktajlem z chia? Pojechałeś do pracy samochodem zamiast rowerem albo przynajmniej autobusem? Można długo wymieniać.

W Slow Life nie obowiązuje zasada „wszystko albo nic”.

A zwłaszcza nie obowiązuje ona rodziców. Więc na początek się nie przejmuj.

Rodzicielski wyścig z czasem

Codzienność przeciętnego rodzica niewiele ma wspólnego z regularną medytacją, parzeniem ziółek i seksem tantrycznym. Bo przeważnie jest ona ciągłą żonglerką i wyścigiem z czasem. Począwszy od porannego rozgardiaszu gdy ktoś nie wstał, komuś nie pasuje śniadanie, ktoś zapomniał, że na plastykę trzeba przynieść bibułę, a ktoś innym ma w pracy ważne spotkanie, na które nie może się spóźnić.

Poprzez konieczność bilokacji w ciągu dnia, gdy zajęcia potomków odbywają się pod dwoma różnymi adresami w zakorkowanym mieście, góry zakupów dla wiecznie głodnego stada i wizyty u lekarzy, dentystów, logopedów, weterynarzy i fizjoterapeutów.

Aż do wieczornej próby ogarnięcia pełnej pralki, niedomykającej się zmywarki i resztek kolacji, której zdjęcie zdecydowanie nie nadaje się na Instagrama.

Nie, na urlopie macierzyńskim nie jest wcale lepiej. Pracując w Klubie Rodziców z młodymi mamami często spotykam te skrajnie wyczerpane, których dzieci nie chcą spać (ani w dzień, ani w nocy), cierpią z powodu kolek i bolesnego ząbkowania, a w czasie rozszerzania diety brudzą więcej ubrań (swoich i matki) niż pralka jest w stanie przyjąć w ciągu doby.

Matki są zabiegane i zmęczone. I nie ma tu większego znaczenia, czy jest to ich pierwsze czy kolejne dziecko.

Czy zatem Slow Life jest niemożliwy w życiu rodziców?

Uważność

Chociaż wiemy, że z czasem ciężko, a wyzwań jest nieskończenie wiele, to jednak „nie mam na nic czasu, bo praca / dom / dzieci / kredyt we frankach” brzmi jak ostrzegawczy symptom u potencjalnego kuracjusza Ośrodka dla życiowo wypalonych i zagrożonych depresją.

Zdecydowanie nie zgadzam się, że nie każdego stać na uważność.

Uważność to nie godzinna medytacja (choć podobno codzienna, nawet krótka medytacja nad zapaloną świecą, zwiększa u matek odporność psychiczną na trudy macierzyństwa), a raczej umiejętność dostrzegania i świadomość potrzeb własnych i potrzeb dzieci. Oraz umiejętność nadawania im priorytetów i ich zaspokajania.

Uważność to również podejmowanie różnych decyzji świadomie, a nie w ślepym podążaniu za tłumem, albo idyllicznymi internetowymi obrazkami.

Uważność to także, jeśli jest taka potrzeba, umiejętność proszenia o pomoc i wsparcie.

Rzekłabym wręcz, że mając na uwadze permanentny deficyt czasu u rodziców, nie stać nas na brak uważności i życie w nieświadomości swoich potrzeb.

Tu i teraz

Klasowe i hipsterskie dolce vita, o którym pisze Pani Sylwia, nie jest dla mnie w żadnym razie kwintesencją Slow Life. To PR’owa bajka, na którą mało kogo stać, jak zauważa zresztą autorka.

Stawiam tezę: niezależnie od tego kim jesteś i co robisz, możesz być – albo przynajmniej bywać – slow.

Pod warunkiem, że idea ta będzie bliższa twojemu życiu niż Instagramowi.

Slow w pędzącym niczym pendolino życiu rodzica zmienia się, w zależności od wieku dzieci. Uważność pozwala zauważyć i docenić momenty, które dają choć chwile wytchnienia, zadowolenia lub odpowiadają na inne nasze uświadomione potrzeby. Czasem jest to łyk ciepłej kawy wypity o poranku, krótka rozmowa z drugą mamą na spacerze w parku, może kino dla mam z dziećmi albo czytanie książki w czasie, gdy latorośl realizuje się na zajęciach pozaszkolnych.

To właśnie uważność pomaga celebrować codzienne sytuacje, warte zamknięcia w pamiętniku wspomnień: radość z pierwszych kroków malucha, wspólne oglądanie wędrujących mrówek na spacerze, zachwyt nad kolorową tęczą nad miastem albo spontaniczny wypad na lunch z nastoletnią córką.

Momenty bez pośpiechu skupione na tu i teraz – to właśnie jest Slow Life. Każdy może je mieć.

Nawet jeśli te momenty są krótkie. Albo ultrakrótkie.

W ramach puenty

Każda etykieta budzi mój opór. Bo jeśli coś nazwiemy i dokładnie opiszemy, to zaraz „ci co się znają” prawdopodobnie powiedzą, że jesteśmy w błędzie, że nie żyjemy zgodnie z zasadami, że jesteśmy gorsi. Rozumiem krytykę i cyniczne obśmianie idei Slow Life w formie lansowanej przez influencerów rodem z Insta. Nie wylewałabym jednak dziecka z kąpielą.

Bo warto świadomie spojrzeć w niebo na spadające gwiazdy, zachwycić się zapachem wiosennych bzów albo zadumać nad oddechem śpiącego dziecka. Zwolnić wtedy, kiedy jest to możliwe, by nabrać sił i ruszyć dalej.

Slow Life to bardziej nastawienie i stan umysłu.

Można więc być slow bez zadęcia czy to hipsterskiego czy klasowego. Szczególnie, że slow na co dzień raczej się bywa, niż jest.